"Za garść dolarów" to dzieło sztuki, które każdy może interpretować po swojemu i wyciągać z niego to co mu się podoba... Film jest kwintesencją minimalizmu i prostoty. W zasadzie żaden wątek nie zostaje wyjaśniony ani rozwinięty. Moim zdaniem to właśnie jest jego największą zaletą. W dobie produkcji, gdzie wszystko mamy metodą łopatologiczną wyjaśnione i nie ma miejsce na puszczenie wodzy wyobraźni, film Sergio Leone stanowi jakże pożądaną odmianę. Z drugiej strony... trudno oczekiwać, że społeczeństwo karmione dziadostwem będzie potrafiło ten film docenić. Na pewno nie jest to kino do oglądania dla akcji i efektów specjalnych. Osobiście uważam, że to najlepsza część "Dolarowej Trylogii". Tylko tutaj reżyser pozwala widzom dokonanie interpretacji obrazu w sposób na tyle szeroki jak ma to miejsce np w malarstwie impresjonistycznym.
Dobra interpretacja, ale tak samo jak z "Siedmioma Wspaniałymi", oryginał i prawdziwe arcydzieło jest tylko jedno. Reżyser na nic tutaj, w tym konkretnym przypadku "nie pozwala", tylko po prostu korzysta z nieswojego zamysłu. Nie jest to w żaden sposób pretensja do tego filmu, który jest naprawdę dobry, ale nie może to umknąć uwadze. Sam osobiście uwielbiam np. Tarantino, który w każdym praktycznie swoim filmie czerpie z dorobku innych produkcji, opierając swoje filmy na japońskim folklorze, westernowych konwencjach, czy na filmach klasy B sprzed kilkudziesięciu lat. Idealnym pastiszem do tego filmu jest właśnie "Sukiyaki western django" do którego swoje łapska położył właśnie Quentin, a który łączy wszystkie wymienione przeze mnie atrybuty.